Tajniki przekładu. Wywiad z tłumaczką, Kają Makowską
Jestem przekonana, że każdy z Was ma na swojej półce chociaż jedną książkę przetłumaczoną na język polski. Czy zastanawialiście się kiedyś nad tym, jak wyglądał proces jej tłumaczenia? Albo kto sprawił, że możecie ją teraz przeczytać po polsku? Zapraszam na wywiad z tłumaczką, Kają Makowską, która zdradza nam kilka tłumaczeniowych sekretów.
Aleksandra Durczewska: W twoim dorobku tłumaczeniowym pojawiło się już sporo przekładów – praca nad jaką książką była dla ciebie najciekawszym doświadczeniem i dlaczego?
Kaja Makowska: Każda książka wnosi coś nowego do mojego życia, przy każdej się uczę i każdą doceniam. Miałam kilka takich tytułów, przy których musiałam zgłębić jakąś specjalizację, na przykład surfing przy Malibu płonie, tenis przy Carrie Soto powraca czy łyżwiarstwo przy Zawirowaniach. Żałuję, że ta wiedza nie została mi w głowie – to znaczy coś tam pamiętam, ale tak szybko przechodzę do kolejnych pozycji, że mój umysł już skupia się na czymś nowym. Mogę podać trzy teoretycznie „najciekawsze” doświadczenia.
Pierwsze to tłumaczenie książki Tajemne Bractwo Pana Benedykta Trentona Lee Stewarta. Jest to powieść dla dzieci pełna gier słownych, kryptonawiązań, anagramów i innych zabaw językowych. Postanowiłam dodać słowniczek na końcu, żeby „wytłumaczyć się” z niektórych decyzji. Poza tym fajnie zwerbalizować sobie niektóre procesy, bo przecież praktycznie całe tłumaczenie „dzieje się” w naszej głowie, a kiedy musimy wyjaśnić, dlaczego tak, a nie inaczej, możemy lepiej zrozumieć siebie, a czasem nawet dojść do nowych wniosków albo zapamiętać jakiś mechanizm na przyszłość. W ogóle Pan Benedykt jest dla mnie bardzo ważny, bo za to tłumaczenie dostałam nagrodę translatorską, a swój przekład zadedykowałam Dziadkowi, który nie doczekał tej książki, ale wiedział, że ją tłumaczę, i bardzo mi kibicował.
Drugie ciekawe, aczkolwiek lekko traumatyczne doświadczenie, to tłumaczenie książek Anna-Marie McLemore, Sezon luster oraz Lakelore, zwłaszcza tej drugiej. Sezon… był trudniejszy tematycznie i wylałam wiele łez podczas pracy nad przekładem, ale Lakelore weszło, a właściwie wypłynęło, na inny poziom. Jest to książka bardzo metaforyczna, metafizyczna, pełna przedziwnych, praktycznie niezrozumiałych przenośni, do tego również okraszona elementami specjalistycznymi (w powieści osoby bohaterskie mają dysleksję oraz ADHD i to wpływa jednocześnie na treść, jak i na formę – momentami wpadamy w strumienie świadomości, mamy rozważania o zapisie pewnych wyrazów, i tak dalej, i tak dalej). Przy Lakelore, podobnie jak przy Panu Benedykcie, dodałam w książce coś od siebie, ponieważ napisałam bardzo krótką przedmowę, a właściwie liścik do osób niebinarnych, w którym tłumaczę, dlaczego zdecydowałam się na konkretne rozwiązania, i wyraziłam nadzieję, że moje decyzje pomogą im odnaleźć siebie w tej powieści.
A trzecie doświadczenie jest dopiero przede mną, ale pokazuje, jak przedziwnie działa los. Kiedy zaczynałam prowadzić zajęcia na uczelni, pierwszym tekstem, który zadałam grupie do tłumaczenia, było opowiadanie Kindred Spirits Rainbow Rowell. Na przestrzeni lat przerabiałam ten tekst z grupami wielokrotnie, bardzo go lubię i myślę, że jest kreatywnie inspirujący. Minęło sześć lat od tamtych pierwszych zajęć, a ja dostałam od wydawnictwa propozycję tłumaczenia zbioru opowiadań tej autorki, w tym Kindred Spirits. Naprawdę nie mogłam uwierzyć, że to wszystko się tak ułożyło, i czekam, aż skończę inne książki, żeby móc usiąść do ukochanego tekstu.
AD: Czy podczas tłumaczenia książki musiałaś kiedyś dodawać/usuwać bądź przerabiać w jakiś sposób sceny?
KM: To trudne pytanie – to znaczy z pozoru łatwe, bo teoretycznie my, osoby tłumaczące, nie możemy zmieniać treści książki i raczej tego nie robimy. Natomiast w praktyce bardzo często zdarza się, że usuwamy powtórzenia, poprawiamy osoby autorskie, przykładowo kiedy pomylą jakąś liczbę albo imię i w scenie wychodzi na to, że postać rozmawia sama ze sobą (a ewidentnie jest to dialog). Więc głównie jest to wyłapywanie nieścisłości oryginału, których naprawdę jest sporo (często wśród znajomych utyskujemy sobie na te najwyraźniej niezredagowane książki). Przyznam, że trafiła mi się taka książka, w której było mnóstwo nieścisłości, i myślę, że zauważyłam je tylko dlatego, że ją tłumaczyłam i bardzo skrupulatnie to analizowałam, ponieważ książka ma świetne recenzje i nikt nie wytykał w niej żadnych błędów, podczas gdy ja na każdym kroku znajdowałam jakieś byki (na przykład pory roku ciągle zmieniały się bez ładu i składu). W jednej scenie pod koniec książki bohaterka mówi, że inny bohater coś jej przekazał, ale dosłownie dwie linijki niżej wspomina, że od czasu jakiegoś tam wydarzenia się z nim nie widziała, więc niemożliwe, żeby do tego doszło. Można by pomyśleć, że autorka chciała pokazać nam niewiarygodną narratorkę albo czymś nas zaskoczyć w następnym tomie, ale dobrze znam tę autorkę i mogę wyczuć, że po prostu się pomyliła, dlatego z redaktorką, która zresztą była nieocenioną pomocą, dopisałyśmy jedno zdanie tłumaczące, skąd główna bohaterka wzięła ten przedmiot.
AD: Jak to jest z zachowaniem stylu autora w tłumaczeniu? Czy jest to możliwe? Jak przekazać nie tylko treść książki, ale i jej vibe?
KM: Oczywiście, że da się zachować styl autora i vibe – w ogóle bardzo lubię słówko „vibe” i ciągle go używam. Ja wręcz uważam, że tłumaczy się przede wszystkim vibe! Tak naprawdę styl osoby autorskiej sam nas prowadzi. Jeżeli mam książkę dla dzieci z mnóstwem żartów słownych, to tłumaczę te żarty słowne, a więc zachowuję styl autora. Oczywiście czasem (a nawet częściej niż czasem) zdarzają się nieprzetłumaczalne żarty i wtedy muszę kombinować, używać różnych strategii, np. kompensacji, parafrazy albo uwielbianego przez wszystkie osoby studenckie translation by omission, czyli tłumaczenia przez pominięcie, chociaż oczywiście staram się tego nie robić. A więc książki dla dzieci, przynajmniej te moje, często są napisane takim lekkim, humorystycznym stylem. Fantastyka młodzieżowa często jest bardziej liryczna – np. Sześć szkarłatnych żurawi czy Napar z magii i trucizny mają właśnie ten magiczny vibe, więc podczas tłumaczenia staram się odtworzyć atmosferę oryginału. W Naparze… mamy dużo opisów różnych herbat, więc używałam słownictwa nawiązującego do zmysłów. Ciekawym przypadkiem był Dom sióstr marnotrawnych, który jest napisany w nurcie turpistycznym. Mamy tam dużo drastycznych opisów, mocne, dosadne słownictwo, przekleństwa – to dobrze dla mnie, bo lubię poprzeklinać, no ale właśnie: muszę mieć książkę, w której mogę to robić, nie mogę sobie dodawać przekleństw tak po prostu. A tutaj one pasują, bo kiedy bohaterowie widzą gnijące trupy, to raczej nie powiedzą: „o kurczę”. Poza tym w tej książce jest mało dialogów, dużo opisów, więc też od razu jest inna atmosfera. Również specyficzny, aczkolwiek zupełnie inny styl ma Tahereh Mafi – u tej autorki znajdziemy strumienie świadomości, urwane zdania, bardzo obszerne opisy emocji i dziwne metafory. Pamiętam, że siadałam do tłumaczenia Gorzkiego smaku jej wielkiej radości z myślą, że to będzie „zwyczajna” młodzieżówka, a już pierwsze zdanie tak mnie zagięło, że strasznie długo się nad nim głowiłam. Wspomniane już wcześniej Anna-Marie McLemore postawiło sobie za cel zmusić mnie do zwątpienia we wszystkie moje umiejętności, ale muszę przyznać, że kiedy udaje mi się rozgryźć oryginał i napisać dobre zdanie po polsku, czuję ogromną satysfakcję. A więc podsumowując: po prostu idę za głosem osób autorskich, staram się zrozumieć, co chcą przekazać, zobrazować.
Przychodzi mi do głowy jedna taka miła sytuacja. W książce Wszystko między nami była scenka, w której wypowiadał się bohater epizodyczny (występował dosłownie w tej jednej scenie) i z redaktorką Magdą Wołoszyn-Cępą zastanawiałyśmy się nad jedną jego kwestią. Coś mi tam nie pasowało i napisałam Magdzie w komentarzu: „Ten bohater chyba by tak nie powiedział”, a ona odpowiedziała, że była pod wrażeniem, jak przeanalizowałam tego jednego pobocznego bohatera i zastanowiłam się nad jego głosem, chociaż teoretycznie nie jest „ważny”. Ucieszyłam się z tego komplementu, bo rzeczywiście staram się zwracać uwagę nawet na takie szczegóły. Więc dziękuję Magdzie! I przy okazji wszystkim moim wspaniałym redaktorkom, bo dużo się od nich uczę. To może trochę nie na temat, ale zawsze jest dobry moment, żeby podziękować redaktorkom.
AD: Od pewnego czasu coraz więcej wydawnictw prezentuje na okładce książki nie tylko nazwisko autora, ale także tłumacza – jakie to uczucie zobaczyć swoje nazwisko na książce?
KM: Umieszczenie nazwiska osoby tłumaczącej na okładce może służyć kilku celom. Może to być uprzejmość ze strony wydawnictwa i chęć docenienia naszej pracy. Może to być działanie marketingowe, bo głośne i popularne nazwisko przyciągnie grono czytelników. Mamy już takie tłumaczki i takich tłumaczy, którzy są marką samą w sobie i ludzie kupują książki dla nich. Dla nas może to być forma prestiżu. Może też zapewnić nam to, że „pojawimy się” w recenzji, nawet jeśli ktoś o nas nie wspomni. Chociaż tak naprawdę nie wiąże się to z żadnymi dodatkowymi „benefitami” – nie dostajemy za to pieniędzy, więc pewnie gdyby do wyboru była wyższa stawka albo nazwisko na okładce, większość wybrałaby wyższą stawkę. Ja podchodzę do moich tłumaczeń bardzo emocjonalnie, więc dla mnie to nazwisko na okładce jest jednocześnie wyróżnieniem, ale też zwyczajnie źródłem ogromnej uciechy. Szczerze się wzruszyłam, kiedy zobaczyłam moje nazwisko na okładce Malibu płonie, bo Taylor Jenkins Reid jest moją ukochaną autorką i po prostu nie mogłam uwierzyć, że moje nazwisko widnieje na okładce jej książki. Poza tym pięknie wkomponowano moje nazwisko na okładkę Gorzkiego smaku jej wielkiej radości Tahereh Mafi i właściwie do dzisiaj zachwycam się tym, jak to wygląda.
AD: Czy masz jakieś swoje nawyki związane z tłumaczeniem? Ulubione miejsce do tłumaczenia, wypracowaną rutynę, której przestrzegasz?
KM: Wydaje mi się, że moja rutyna tłumaczeniowa jest dosyć nudna, to znaczy po prostu siadam i tłumaczę. Chociaż nie, to jest kłamstwo, to nie jest takie proste… Ale kiedy już rzeczywiście usiądę i zacznę, to wpadam w taki trans, dla mnie tłumaczenie jest takim uniesieniem. Ja w ogóle widzę w tym piękną rzecz i zawsze sobie żartuję, że mam „misję i wizję”. Misję – bo chcę przetłumaczyć wszystkie te wspaniałe książki, a wizję – bo wydaje mi się, że tymi moimi tłumaczeniami zmieniam świat. To znaczy oczywiście mówię to tak trochę żartobliwie, bo wiem, że nie zmieniam świata, ale jeśli na przykład moje książki mogą komuś pomóc albo kogoś wzruszyć, to może jednak trochę? Tutaj już popadłam w takie trochę filozoficzne tony. A wracając na ziemię: przede wszystkim lubię mieć pod ręką czarną kawę w pastelowej filiżance (the duality of women), muszę mieć otwarte wszystkie moje karty (Diki, Reverso, Ling, Synonimy, Słownik Języka Polskiego PWN, Korpus Języka Polskiego), no i powinnam (ale nie zawsze daję radę) przestrzegać harmonogramu, to znaczy tłumaczyć X stron dziennie, w zależności od deadline’u i długości książki. Więc sam proces z boku jest dosyć nudny, ale co tam się dzieje w mojej głowie, to już tylko ja wiem.
AD: Wiem, że czasami wydawnictwa pozwalają ci wymyślić polski tytuł książki – jak wygląda ten proces?
KM: Ach, te tytuły to skomplikowana sprawa. Często bywa tak, że osoba tłumacząca nie ma za wiele do powiedzenia, ale muszę przyznać, że mam duże szczęście i wydawnictwa często ze mną współpracują, żebyśmy razem mogli stworzyć coś fajnego (wydawałoby się to oczywiste, ale nie jest). Mam na koncie kilka tytułów, których nie jestem fanką, to znaczy nie są tragiczne, ale dałabym inne, jednak w ostatnim czasie czuję natchnienie i wydaje mi się, że udało mi się kilka ładnych wymyślić. Jestem bardzo zadowolona z Domu sióstr marnotrawnych, czyli House of Hollow, bo zależało mi na zachowaniu wielowymiarowości i myślę, że się udało. Jak wyglądał ten proces, hmm… Podczas tłumaczenia wyłapuję ten słynny vibe i opierając się o oryginalny tytuł, kombinuję: co jest najważniejsze w tej książce? Jakie są ukryte znaczenia? Czy mogę to napisać inaczej, ale podobnie? Tutaj akurat najważniejsze były siostry, więc chciałam zawrzeć siostry w tytule, za to w fabule pojawiło się nawiązanie do córek marnotrawnych, więc połączyłam te koncepty i wyszły mi siostry marnotrawne. To też pasuje do końcówki, ale oczywiście nic nie zdradzam. Całkiem zgrabnie wyszedł mi Wiedźmag, czyli angielski Witch Boy. Bardzo lubię tytuły Tkając świt i Snując zmierzch – to słowa, które w książce zostały wspomniane w legendzie. Miałam problem z tytułem drugiego tomu, bo w oryginale było unravel, które dosłownie oznacza „pruć”, ale bardzo nie pasowało mi to do tytułu, więc poszukałam synonimów i trafiłam właśnie na to „snucie”. Myślę, że oddaje ten baśniowy klimat. Z kolei takie Lakelore zostało w oryginale – ta nazwa w treści książki pada w różnych kontekstach i za każdym razem oznacza coś innego. Lakelore to jeziorny folklor, czyli historie o tym miejscu, to nazwa miejsca, która widnieje na znaku, a także inspiracja dla jednej z osób bohaterskich, która widzi kawałek „Lore” i przyjmuje takie imię. W związku z tym tutaj z wydawnictwem postanowiliśmy zostawić Lakelore.
Te przykłady dowodzą, że do każdego tytułu trzeba podejść indywidualnie, mieć w myślach oryginał, ale też przekaz książki, jej esencję. A tak naprawdę trzeba liczyć na przebłysk geniuszu, bo czasami można kombinować sto lat i nie wymyśli się nic, a czasami w sekundę można wpaść na coś świetnego (niestety to drugie rzadziej). Ale żeby zakończyć pozytywnie: kiedy już widzimy ten nasz wymyślony tytuł i jeszcze nasze nazwisko na okładce, a potem ktoś nas skomplementuje, to jest to uczucie nieporównywalne z niczym innym.
AD: Czy masz jakieś rady dla osób, które chciałyby rozpocząć swoją przygodę z przekładem?
KM: Może się zdarzyć tak, że ktoś raz spróbuje wejść na rynek, napisze do jednego wydawnictwa, dostanie książkę do tłumaczenia i tak zacznie się jego droga. Ale oczywiście w większości przypadków jest inaczej i nie tak łatwo wkręcić się w ten świat, a później jeszcze się w nim utrzymać. Z mojej strony zawsze polecam pójście na studia tłumaczeniowe, nie tylko po to, by nauczyć się fachu, ale też żeby załapać kontakty, bo to jest chyba najważniejsze. Ja właśnie dzięki dobrym kontaktom z wykładowczyniami i wykładowcami dostałam pierwsze drobne zlecenie literackie. Można zapisywać się na różne koła, chodzić na konferencje tłumaczeniowe – to też dobry sposób, żeby poznawać ludzi z branży. Polecam też po prostu interesowanie się przekładem, śledzenie kont tłumaczeniowych w social mediach, słuchanie podcastów, chodzenie na eventy, na przykład na targach książki. Można samemu założyć konto na Instagramie albo bloga i pisać o tłumaczeniach, może w ten sposób ktoś nas zauważy. Ja na pewno korzystam z tych dobrodziejstw naszych czasów i promuję się w internecie. Dzięki temu udało mi się załapać różne zlecenia, czasami nawet redaktorzy czy redaktorki piszą do mnie na Instagramie i proponują mi jakieś tytuły do tłumaczenia. Nie ma jednej dobrej odpowiedzi i jednej drogi, ale gdybym wchodziła na rynek teraz, to pewnie właśnie tak bym zrobiła: połączyła studia z social mediami.